ZASADZKA

 

Wtem drzwi otworzyły się gwałtownie, po czym z izby wyszedł barczysty mężczyzna w przeszywanicy. Jego rozwiane, długie włosy opadały w nieładzie na ramiona i plecy. Stanął w szerokim rozkroku pośrodku placu i ulżył sobie, opróżniając pęcherz wprost na udeptane klepisko. Spojrzał w rozgwieżdżone niebo i podszedł do strażników przy ogniu.

– Nie śpijta, chłopy! Na Bogów, nie śpijta, bo jak Piasty przyjdą, to wybiją was we śnie jednego po drugim. Wybiorą was jak te raki z więcierza, ani się nie pomiarkujecie, kiedy. Stróżować mieliście, a nie spać po krzakach! – wykrzyczał gniewnie, bezlitośnie wybijając kamratów z błogiej drzemki.

Jarogniew przywarował w cieniu chałupy i wycofał się cichaczem poza obręb chat.

„To musi być ich przywódca” – pomyślał. „Nosi się jak wielmoża, ale nie ma tu zbyt wielu zdatnych do prawdziwej walki tarczowników”. W tym samym momencie, od strony lasu, na plac wbiegł zdyszany człowiek.



– Zbrojni jadą, kupą! – krzyknął. Na to hasło wszyscy mężczyźni ukryli się w chatach, a chwilę później od strony lasu nadciągnął oddział jazdy.

Zaledwie świtało, więc konni, zmęczeni całonocną podróżą, wjechali na majdan bez zachowania środków ostrożności. Zresztą czego mieli się niby obawiać? Drużyna z Giecza była przecież u siebie. Nie raz, podróżując po kraju, korzystała z noclegu w przydrożnych osadach. Mieli do tego prawo, a poza tym to oni właśnie byli tymi, których należało się bać. Jarogniew rozpoznał Siemomysła, który bez hełmu i kolczugi odznaczał się z daleka burzą długich, jasnych jak słoma włosów.

„A więc to Siemko” – pomyślał, ale nie zdążył zrobić kroku w ich kierunku, kiedy z okolicznych chat wyskoczyło mrowie uzbrojonych bandytów.

Rzucili się na konnych z bojowym okrzykiem na ustach. Nim zdążył zrozumieć, co się dzieje, padły pierwsze trupy. Wywiązała się chaotyczna walka. Garstka drużynników, otoczona tłumem drwali, stłoczyła się w kręgu. Chroniąc się tarczami przed ciosami toporów i oszczepów, zaczęła przesuwać się w kierunku najbliższej chaty.

Nie tak łatwo przebić się przez mur tarcz. Trzeba podejść blisko, żeby wrazić oszczep ponad krawędzią pawęży, prosto w tors albo trzymające ją ramię tarczownika. Trzeba podejść bardzo blisko. Tak blisko, że aż da się zajrzeć w oczy śmierci. Nie wiedzieć kiedy, spomiędzy tarcz wyskoczy ostrze miecza. Zasyczy jak żmija i ukąsi. Nie wiedzieć kiedy, ściemni się świat w oczach i zniknie.

Drwale napierali zaciekle, atakując drużynę i umierali szybko w swej zajadłej złości. To nic, bo następni, stojący za ich plecami, już rwali się do zadania kolejnego ciosu. Napastników ubywało w zastraszającym tempie, a drużyna zwartym szykiem, krok po kroku, przesuwała się w kierunku chaty.

„Jest ich zbyt wielu! Kniaziowi ludzie odgryzają się jak wilki, ale nie rozbiją okrążenia bez wsparcia. Tam jest Siemomysł. Chronią go, ale jak długo? Co robić? Welesie, co robić?” – myślał gorączkowo Jarogniew.

Obserwował bitwę z oddali, a przy tym wiedział dobrze, jak to się może skończyć. Drwale zepchnęli garstkę drużynników aż pod ścianę chaty. Mur tarcz, który ćwiczyli codziennie, dawał dobrą osłonę. Stalowe kolczugi i szyszaki jeszcze lepszą, ale buntownicy zorientowali się widać, kogo złapali w pułapkę. Nie zamierzali odstąpić, zajadle nacierając, nawet kosztem życia, byle tylko dosięgnąć znienawidzonego wroga. Wokół Siemomysła pozostało już tylko dziesięciu gwardzistów. Ci spośród napastników, którzy stali z tyłu, nie mogąc dopchać się do bitki, zaczęli miotać w niego oszczepami. Zrobiło się niewesoło, gdy jeden z nich przeleciał tuż obok jego twarzy i utkwił w drewnianej ścianie.

W głowie Jarogniewa zapaliły się gniew i przerażenie. Przestał myśleć. Ruszył w kierunku bitwy, dobywając broni zza pasa, ale nie uszedł nawet trzech kroków. Zaraz go dostrzegli i zaatakowali bez chwili wahania. Za jego plecami, jak spod ziemi wyrosło dwóch uzbrojonych drabów, którzy dotąd obserwowali zasadzkę spomiędzy drzew na skraju wioski. Teraz Jarogniew także był otoczony. Nie zamierzał się poddawać. Sprawnie uniknął pierwszego i drugiego pchnięcia oszczepem. Doskoczył do najbliższego przeciwnika i rozpłatał mu twarz ostrzem noża. Usłyszał świst topora tuż koło ucha i zwinął się jak kot, odskakując i raniąc kolejnego zbyt powolnego napastnika. Zostało ich jeszcze trzech, ale kątem oka zauważył innych nadbiegających od strony placu.

„Welesie, dopomóż!” – pomyślał. Była to ostatnia myśl, która zaiskrzyła w jego rozpalonej głowie. Pociemniało mu w oczach. Zbliżające się ostrza nadstawionych do sztychu oszczepów były ostatnim obrazem, jaki zapamiętał. Uderzony jednocześnie z dwóch stron, upadł na kolana i z trudem łapiąc oddech, wsparł się dłońmi o ziemię.

[Obraz Juergen Striewski z Pixabay]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

  Zadziwiające i zupełnie niewytłumaczalne dla historyków jest nagłe i niespodziewane pojawienie się około 940 roku kilkunastu potężnych gr...